Każda kobieta była kiedyś dziewczynką a ta dziewczynka miała swoje romantyczne życie. W dorosłość wnosimy z tego romantyzmu niewiele, może kilka listów, wierszy, bibelotów lub tylko wspomnienia.
Najbardziej lubię swój stary niebieski zeszyt z wierszami, za wspomnienia które się z nim wiążą. Nie lubię go czytać, nie poruszają mnie już zbytnio te piękne skądinąd słowa. Jest w nim jednak wiersz Staffa, którego puenta podoba mnie się do dziś.
Wiersz długaśny jak flaki z olejem, ale by puenta miała sens i w ogóle mogła zaistnieć, potrzebny jest cały wiersz:)
Leopold Staff
PĘTA
*
W głuchych głębiach pamięci jako przez sen pojmę:
Jednym pętem związani wyszliśmy z gęstwin lasów,
Nadzy. Miałaś we włosach paprocie ogromne,
Ja w ręce kij, ubiwszy tura wśród zapasów.
*
Na polanie siedzieliśmy w noc przy ognisku,
Spożywając czerwone, krwią dymiące mięso.
Potem ciał nagość sprzęgliśmy w dzikim uścisku…
Dwa krwawe blaski miałaś od ognia pod rzęsą.
*
Potem spałem, o nagie twe wsparty kolana,
I tyś spała, na ziemi wyciągnięta gołej,
Szarym, grubym powrozem do mnie przywiązana…
I leżeliśmy głusi jak zgasłe popioły.
*
I bezwiedni czekaliśmy we śnie rannej pory,
Aż brzask, jak inne brzaski, w niebie się uczyni,
By iść, jak szliśmy zawsze, w dzień razem przez bory
I aby w noc spać razem na liściach w jaskini.
*
Lecz gdym się nocą zbudził, a pomrok był głuchy,
Okiem mętnym powiodłem po iskrzącym niebie
I ujrzałem, że gwiazdy upadły, jak duchy,
Na ziemię, gdzieś za lasem… I zbudziłem ciebie…
*
Drżący cały, szeptałem ci o tajnym dziwie,
Dźwigając się, by szukać gwiazd za puszcz odstępem.
Lecz tyś patrzyła na mnie, zaspana, leniwie
Wodząc po niebie okiem nieprzytomnen, tępem.
*
I odwróciwszy ciężko głowę, co mnie musła,
Ległaś znów, a gdym wstrząsnął cię, mruczałaś gniewna.
I pierwszy raz uczułem nagle, że powrósła
Wiążą nas, i targnąłem cię, jak kawał drewna.
*
Z płaczem wstałaś, pięściami przecierają oczy…
Spojrzałem krzyw na pęta i swą pięść jak z głazu,
Dotknąłem dłonią pletni, czy się nie roztoczy…
Ścisnąłem garść, szarpnąłem i pękła od razu…
*
I zlękliśmy się, przestrach w twarzy swej pobladłej
Czytając… Rozejrzeliśmy się z trwogą wkoło…
Z rąk struchlałych powrozy do stóp nam upadły
I długo ciężką ręką tarłem niskie czoło.
*
I podniósłszy konopny sznur, z palcem na ustach
Stąpałem cicho, dzierżąc cię za rękę, niemy.
I wiodłem w gęstwę lasu najgłuchszą, po chrustach…
A tyś szła, pytając okiem gdzie idziemy?
*
I w zaroślach zwikłanych, w czarnym, dzikim jarze,
Wygrzebawszy dół w ziemi i żwirze głęboki
Kajdany zakopaliśmy w nim jak zbrodniarze
I uciekli w ciemność spłoszonymi kroki.
*
Potem podawszy sobie ręce ziemią czarne
Rozeszliśmy się… Ległaś sama w sen na trawę,
A ja, jak gdybym deptał zgliszcza kniej pożarne,
Gnałem bez tchu przez bory na mych gwiazd obławę…
*
… Powróciłem po długich dniach z głową zwieszoną,
Czarny, chudy, milczący, z pustymi rękoma.
Obojętnie patrzyłem na twe nagie łono
I pod drzewem jak kłoda ległem nieruchomy.
*
I tyś patrzyła na mnie, zdumiona i obca,
Jedząc czerwoną wargą soczyste owoce…
Lecz w noc nie śpiąc dumałaś u skalnego kopca
I ja nie śpiąc minione wspominałem noce.
*
Zeszliśmy się północą, spod oka nawzajem
Patrząc na się, plotąc ciał nagich uściskiem,
Rano poszliśmy w leśny jar suchym ruczajem
I błądziliśmy długo czarnym uroczyskiem.
*
I nie mówiąc nic sobie, szukaliśmy, niemi,
Jednym spojrzeniem, gdzieśmy zakopali pęta.
Lecz nie mogliśmy znaleźć poruszonej ziemi
I żadne z nas już ścieżki w puszczy nie pamięta.
*
Wróciliśmy z wbitymi do ziemi oczyma
I długo w noc siedzeili z głuchą próżnią w skroniach,
Wsparci o siebie nawzajem nagimi plecyma,
Z łokciami na kolanach, płacząc z twarzą w dłoniach.