Wymyśliłam sobie, że zaproszenia na nasz ślub mają być biało-żółte, nierozkładane (bo to mi się kojarzy z grającymi kartkami urodzinowymi, które są fuj, paskudne), twarde (by słabo się wyginały pod palcami), kwadratowe i z niekonwencjonalnym motywem. Nie chcieliśmy wierszyków ani rymowanek, postawiliśmy na elegancję i prostotę.
Straciłam nadzieję, że znajdę kogoś, kto wymyśli dla nas wzór i zechce go wydrukować za cenę, która byłaby niezbyt wygórowana. Prawie żadna firma drukująca zaproszenia nie projektowała wzorów dla indywidualnych klientów, a jeśli nawet taka się trafiała, robiła to za kosmiczną cenę.
Adres, który wyszperałam z katalogu Targów Ślubnych był ostatnią deską ratunku, czy raczej ostatnią drukarnią ratującą moje romantyczne wyobrażenia o zaproszeniach oraz zawartość naszych portfeli.
Petite – tak się nazywa pracownia pani, która podjęła się tego zadania.
Za całe zamówienie, czyli indywidualny projekt, wydrukowanie nazwisk zaproszonych osób (a nie kropeczki, w które nazwiska wpisuje się ręcznie), 17 zaproszeń, 30 zawiadomień i 50 kopert zapłaciliśmy 200 zł. Pojedyncze zaproszenie kosztowało niecałe 6 zł.